Dziś słonko (nareszcie, choć trochę!),
wiatr, który wywiał z jakiegoś kąta jesienne liście i ganiał je po ulicy.
Przez chwilę nawet deszczyk i grad – pogoda iście marcowa.
Widziałam z daleka czarne kłęby pary parowozu.
Chciałam iść się przywitać, ale mi zwiał
Za to widziałam efa, zanim schował się w chmurach
Ostatnio pisałam o marzeniach, które spełniła mi Lanzarote.
Jednym było zajrzeć do krateru, drugim – zobaczyć czarną plażę.
Odkąd kiedyś, wiele lat temu, zobaczyłam ją na zdjęciach,
zapragnęłam być tam naprawdę. I marzenie się spełniło!
Co prawda inaczej nieco sobie to wyobrażałam,
bo marzyło mi się, żeby zanurzyć się tam w oceanie,
zabrakło mi karty w aparacie, nowa została w aucie, a nie było czasu wracać.
I nie miałam okazji się nią nacieszyć ile wlezie
(bo szybko szybko, trzeba jechać dalej).
A mogłabym sobie tam siedzieć do zachodu słonka.
Więc czarna plaża nadal pozostaje marzeniem…
Ale dość marudzenia, bo przecież to wina okoliczności, a nie wyspy
Wyspa dała mi to, co miała do zaoferowania, a piękne to było miejsce!
Plaża faktycznie była czarna
Składała się z drobniutkich kamyczków,
z których kilka oczywiście wróciło ze mną do domu
Nie mogłam się od tego miejsca odczepić, tak mi się podobało.
Cieszyłam się, że mogę tam być!
Wlazłam oczywiście do oceanu choć tyle, ile się dało w dżinsach O!