jamón

Mama przyniosła dziś szynkę, ale nie byle jaką,
tylko taką, która przypomniała mi od razu smak Hiszpanii…

Nazywa się to właśnie jamón, a spróbować można w każdym tapas barze.
Smak ma bardzo bardzo bardzo charakterystyczny.
I już na zawsze będzie mi się on właśnie z Hiszpanią kojarzył!
Ja zajadałam się kanapkami z jamón.
Najczęściej to buły polane od środka oliwą z oliwek + jamón. Pycha!

Tapas bary też bardzo mi się spodobały.
To miejsca, gdzie można usiąść i pogadać z kumplem
albo ze spokojem podgryzając tapas oglądać mecz.

Ech, no, aż mi się zatęskniło! ;)

foto w spa

W sobotę było trochę fotografowania. W salonie spa.
To tak naprawdę pierwsze moje studyjne próby.
Choć ograniczyłam się na razie tylko do pstrykania ;)

Kiedyś dawno dawno temu zdawało mi się, że takie pozowanie i fotografowanie
to bardzo miła, lekka i przyjemna praca.
Okazuje się, że jedno i drugie nie jest wcale takie proste.
Za to jest bardzo męczące. Dla obu stron.
Ale daje wiele satysfakcji, jak coś z tego wychodzi :)

dylemat

Cholipka, mam dylemat…
Rzucić się na głęboką wodę, czy nie?
Ryzyk fizyk?
Do stracenia: finanse, nie tylko moje :(
Do zyskania: niezależność.
Czy wyjdzie? Cholera wie…
Kusi, kusi, bo o tym miejscu od dawna marzyłam.
Jest jedna znacząca przeszkoda – finansowa właśnie…

Za dużo takich dylematów ostatnio w moim życiu…
Kiedy wreszcie zaznam spokoju?
A może takie jest życie, tylko wcześniej nie znałam go od tej strony?

Z innej beczki. Pamiętacie? :)

Robin Hood

Śmiech i łzy i miłość jak z bajki.
W sam raz na walentynki ;)
No i nowe wcielenie Robin Hooda… mrrrr
Ech, jak ten facet jeździ na koniu!
No co, też bym tak chciała umieć! ;)

Nie pamiętam już kiedy ostatnio oglądałam jakiś film.
Zdecydowanie muszę to robić częściej!

zakątki Wielkopolski: Szamotuły

Zachciało mi się zrobić kolejną wycieczkę po Wielkopolsce.
Pogoda dość ładna, choć temperatura koło zera
i znów przemarzłam jak cholera,
mam nadzieję, że nie przegięłam!

Pierwszy przystanek zrobiłam w Napachaniu.
Jest tam piękny pałacyk, mijany zwykle w pędzie.
Tym razem postanowiłam się zatrzymać i zrobić kilka zdjęć.

Szamotuły to małe miasto na północ od Poznania.
Znam je dość dobrze, choć zawsze tylko przejazdem,
więc tym razem pojechałam specjalnie, żeby zwiedzić je porządnie.

Jest tam zamek, którego początki pamiętają piętnasty wiek.
Od tamtego czasu pozostał właściwie niezmieniony,
przechodząc tylko po drodze małe remonty.
Prezentuje się dość skromnie z zewnątrz.

Za to wewnątrz mieści bardzo ciekawe ekspozycje.
W jednej z oficyn wystawa etnograficzna.

W samym zamku komnaty dawnych właścicieli

i Sala Rycerska

Jest też i Baszta Halszki, w której księżniczka była ponoć więziona.
Ale być może jest to tylko opowieść, która przyciąga uwagę.
Dziś już tak naprawdę nie wiadomo, jak to było.

A to szamotulska kolegiata.

Nie byłabym sobą, gdybym nie weszła na cmentarz.
Znalazłam kilka ładnych nagrobków i inskrypcji.

Na koniec pojechałam jeszcze do Baborówka.
Przy poprzedniej wizycie nie udało mi się znaleźć dworku,
okazało się, że jest on przy stadninie koni.

Słonko już powoli zaczynało zachodzić, a ja byłam tak przemarznięta,
że powiedziałam sobie, że nie wysiadam już z auta.
Po czym wysiadłam jeszcze ze sześć razy ;)
Dla takich widoków:

ulicami mojego miasta

Dziś pogoda taka piękna za oknem,
że po pracy nie wytrzymałam i poszłam porobić trochę zdjęć.
Zmarzłam przy tym, okropnie, ale wcale mi to nie przeszkadzało ;)

Most Teatralny otwiera dawną Dzielnicę Cesarską.
Nie lubię tej nazwy, mało kto ją tu chyba zresztą lubi,
ale cóż, to część historii miasta.
Została ona wybudowana na początku XIX wieku dla cesarza Wilhelma,
który widział Poznań jako miasto – rezydencję.
Na szczęście Powstanie Wielkopolskie zniweczyło te plany,
a my mamy do dziś kilka reprezentacyjnych budynków.
I choć osobiście wolę jednak okolice Starego Rynku,
to Most Teatralny odwiedzam chyba najczęściej,
choćby w drodze do sklepów czy na Stary.

Opera

Uniwerek, a właściwie Collegium Minus.
To tu odbywają się absolutoria wszystkich uniwersyteckich kierunków,
a także liczne koncerty.

Zamek cesarski to ponoć najmłodszy zamek w Europie.
Również Hitler szykował go na swoją rezydencję.
Na szczęście i z tych planów nic nie wyszło :)
Po wojnie chciano go zburzyć, żeby nie przypominał złych czasów.
Dziś zamek jest dość pusty, z dawnego wyposażenia nie zostało nic.
Mnie kojarzy się bardziej jako Pałac Kultury, choć i tej nazwy nie lubię.
Ale bardzo go lubię, tam zaczynałam przygodę z tańcem,
tam do dziś chodzę na Dni Bałkańskie chociażby.

Plac Trzech Krzyży, znany najbardziej właśnie z tychże trzech krzyży.
Pamięta wydarzenia czerwca ’56 i późniejszych.
Sam pomnik postawiono w miejscu, na którym po Powstaniu Wielkopolskim
był pomnik wdzięczności za odzyskaną niepodległość,
zniszczony oczywiście w czasie drugiej wojny.

Domy towarowe Alfa to już nowszy nabytek miasta, bo z przełomu lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Powstały na miejscu zburzonych podczas wojny kamienic.
Kiedyś szczyt nowoczesności, teraz odzywają się głosy, żeby się ich pozbyć.
Pamiętam jeszcze i ja, że kiedyś wiele się tam działo,
pamiętam jak przez mgłę, że chodziłam tam z mamą, gdy trzeba było coś kupić.
Dawniej kipiały życiem, obecnie niewiele się tam dzieje,
choć to przecież główna ulica miasta, jakieś biura, na parterach sklepy.

I kochane zielone tramwaje, czyli po naszemu bimby.

Właściwie nikt już chyba nie pamięta, skąd się wzięły kolory tramwajów?
Co prawda niebieskie i czerwone też są fajne, ale ja najbardziej lubię zielone :-P
Kocham moje miasto! :)

drugie marzenie

Dziś słonko (nareszcie, choć trochę!),
wiatr, który wywiał z jakiegoś kąta jesienne liście i ganiał je po ulicy.
Przez chwilę nawet deszczyk i grad – pogoda iście marcowa.
Widziałam z daleka czarne kłęby pary parowozu.
Chciałam iść się przywitać, ale mi zwiał ;)
Za to widziałam efa, zanim schował się w chmurach :)

Ostatnio pisałam o marzeniach, które spełniła mi Lanzarote.
Jednym było zajrzeć do krateru, drugim – zobaczyć czarną plażę.
Odkąd kiedyś, wiele lat temu, zobaczyłam ją na zdjęciach,
zapragnęłam być tam naprawdę. I marzenie się spełniło! :)
Co prawda inaczej nieco sobie to wyobrażałam,
bo marzyło mi się, żeby zanurzyć się tam w oceanie,
zabrakło mi karty w aparacie, nowa została w aucie, a nie było czasu wracać.
I nie miałam okazji się nią nacieszyć ile wlezie
(bo szybko szybko, trzeba jechać dalej).
A mogłabym sobie tam siedzieć do zachodu słonka.
Więc czarna plaża nadal pozostaje marzeniem…
Ale dość marudzenia, bo przecież to wina okoliczności, a nie wyspy :)

Wyspa dała mi to, co miała do zaoferowania, a piękne to było miejsce!

Plaża faktycznie była czarna :)

Składała się z drobniutkich kamyczków,
z których kilka oczywiście wróciło ze mną do domu ;)

Nie mogłam się od tego miejsca odczepić, tak mi się podobało.
Cieszyłam się, że mogę tam być!

Wlazłam oczywiście do oceanu choć tyle, ile się dało w dżinsach :) O!

wyspa, która spełnia marzenia

Od rana padał zimny śnieg z deszczem. Teraz siąpi deszcz.

A mnie wciąż rozgrzewają wspomnienia z Lanzarote.
W myślach nazywam ją wyspą, która spełnia marzenia.
Jednym z nich, odkąd zaczęły fascynować mnie wulkany,
czyli właściwie od dzieciaka, było zajrzeć do krateru wulkanu.
To nic, że zwykle nie ma tam nic ciekawego.
Chciałam zajrzeć i już!
Wspinać się na Wezuwiusza nie było czasu.
A tu… mogłam zaglądać do woli :)
Na przykład z samolotu, choć za wiele nie było widać ;)

Albo całkiem z bliska :)

Wulkan ów nazywa się Guanapay.
Na jego krawędzi stoi najprawdziwszy szesnastowieczny zamek.

A jakie stamtąd widoki!

Teraz Lanzarote zdaje mi się pięknym snem…